30 maja 2014

Subiektywny przegląd znanych Holendrów

Mój dzisiejszy post zamyka majowy projekt Klubu Polek i Piotra dotyczący sławnych przedstawicieli naszych nowych krajów. Gratuluję wszystkim autorkom i autorowi postów. Wiele było naprawdę oryginalnych i zaprezentowało osoby wyjątkowe, chociaż często nieznane szerszej międzynarodowej publiczności. 

Muszę powiedzieć, że z wyborem miałam spory problem. Holandia to mały kraj, ale w historii powszechnej znaczący. Przez wieki Holendrzy wyprodukowali cały szereg wielkich malarzy, podróżników, naukowców i wynalazców. Specjalizowali się też w handlu międzynarodowym - najlepiej niewolnikami. Ale te czasy przeminęły. Naukowcy-nobliści wolą pracować w USA, chociaż holenderskie uniwersytety to ciągle europejska pierwsza liga. Po wynalazcach pozostali potomkowie, dziś właściciele wielkich koncernów jak Philips, Shell czy Heineken. A sztuka? Dziś Holandia przoduje w sztuce popularnej i użytkowej, co chyba jest znakiem naszych zglobalizowanych i ztabloidyzowanych czasów. W niektórych dziedzinach trudno znaleźć wybitnych przedstawicieli, a ci, którzy zasłużyli się najbardziej znaleźli się już w poście Ani.  W innych materiału aż za dużo. I jak tu wybrać tylko 10 postaci? Moja lista jest więc bardzo subiektywna. Niektóre dziedziny odpuściłam zupełnie, inne są nadreprezentowane. Voila!






Kiedy podczas niemieckiej okupacji Holandii ukrywająca się wraz z rodziną żydowska nastolatka Anne Frank chcąc dać upust emocjom pisała swój pamiętnik, nie przypuszczała z pewnością, że zapewni on jej taką sławę. Tymczasem, chociaż z pochodzenia była Niemką, Anne stała się bezsprzecznie najbardziej znaną Holenderką XX wieku. "Pamiętnik Anny Frank" niezmiennie cieszy się wielką popularnością na całym świecie, dziś również w formie musicalu, a przed muzeum Dom Anny Frank codziennie kłębią się kolejki turystów. Uczyniono z niej jesden z najważniejszych towarów eksportowych Holandii. Chcąc nie chcąc nieżyjąca Anne, ofiara obu swoich narodów (Niemców i Holendrów), stała się celebrytką pełną parą a jej zdjęcia ozdabiają aktualnie billboardy reklamujące musical.





Jeden z najbardziej znanych architektów świata. Mimo że przygodę z architekturą rozpoczął dość późno, mając za sobą inne doświadczenia zawodowe, zrealizował liczne znane na całym świecie projekty. Między innymi centrum konferencyjno-wystawiennicze RAK w Dubaju, bibliotekę publiczną w Seattle, Casa da Música w Porto, ambasadę holenderską w Berlinie, Maison w Bordeaux. Określany czasem jako dekonstruktywista, czasem jako postmodernista jest niewątpliwie najbardziej kontrowersyjnym współczesnym architektem. Jego budowle nieustannie prowokują rozmaite oceny krytyków. Dość powiedzieć, że opinie o budynku Centralnej Telewizji Chin (CCTV) wahają się od "arcydzieło" do "cyniczny przejaw propagandy". W Holandii jego ostatnim projektem było rotterdamskie "pionowe miasto" - trzy połączone wieżowce o wysokości 150 metrów na brzegu rzeki Maas.



Projekt flagi Unii Europejskiej autorstwa Rema Koolhaasa (żródło: wikipedia.org)




Anton Corbijn to znany na świecie fotograf. Fotografuje głównie muzyków rockowych, ale również innych artystów, przygotowuje oprawę fotograficzną płyt oraz dekoracje koncertowe, a także reżyseruje videoklipy. Współpracował między innymi z Depeche Mode, U2, Metallicą, Coldplay, Roxette, Joy Division, Björk. Można nie kojarzyć jego nazwiska, ale każdy z nas na pewno widział jego prace.








Odtwórczyni głównych ról w "Rzymskich wakacjach" i "Śniadaniu u Tiffany'ego" z pochodzenia była również Holenderką. No może pół-Holenderką. Jej ojciec John Victor Ruston (który potem dodał do swojego nazwiska drugi człon Hepburn) był angielskim bankierem, matka natomiast holenderską arystokratką. Audrey urodziła się w 1929 roku w Belgii, ale dzieciństwo i wczesną młodość spędziła w Holandii. W czasie okupacji używała bardziej holenderskiego imienia Edda i panieńskiego nazwiska matki van Heemstra. Po wojnie uczyła się baletu w Londynie. Zaczęła pracować jako modelka, a wkrótce potem przeniosła się do USA i została aktorką - najpierw na Broadwayu, potem w filmach. Prawdopodobnie czas wojny w Holandii był dla niej traumą, bo w późniejszych latach pracowała jako ambasador UNICEF na rzecz dzieci w biedniejszych krajach.





Armin van Buuren znany jest głównie młodemu pokoleniu. Z wykształcenia prawnik wychowany w Koudekerk aan den Rijn, z pasji DJ i producent muzyki trance. W zestawieniu DJ Mag Top 100 Armin van Buuren przez ostatnie 12 lat bez przerwy zajmował miejsca w pierwszej trójce. Jego cotygodniowy autorski program radiowy "A state of trance" osiąga niewiarygodną popularność 30 milionów słuchaczy. 






 


Moja ulubiona wokalistka. Niby pop, a trochę jazzu, swingu, rytmy tanga i mambo. No i ten image prosto z lat 40. i 50. Chociaż brzmienie jej najbardziej znanego przeboju "A Night Like This" znają wszyscy, mało kto wie, że jest rodowitą amsterdamką i nazywa się oficjalnie Caroline Esmeralda van der Leeuw.  





Skrzypek i dyrygent. Chociaż daleko mu do skrzypcowej wirtuozerii wspaniale potrafi przekładać muzykę klasyczną na język muzyki rozrywkowej i zainteresować nią szerszą publiczność. I odwrotnie: utwory Abby czy The Beatles gra na skrzypcach. W 1978 roku założył niewielką orkiestrę Johanna Straussa (w Holandii nazywany jest królem wiedeńskiego walca a la Limburgia), która z czasem rozrosła się znacznie i dziś koncertuje w składzie ponad 150-cioosobowym produkując wielkie muzyczne widowiska, w czasie których klasyka mieszana jest z popem. 
















Najbardziej ekscentryczny duet w świecie mody: Victor Horsting i Rolf Snoeren. Poznali się podczas studiów w akademii sztuk pięknych w Arnhem. W 1992 roku wyjechali razem do Paryża, gdzie wkrótce odbył się pierwszy pokaz ich kolekcji stworzonej z frustracji początkujących projektantów. Otrzymali nagrodę i przebili się w wielkim świecie mody. Od lat działają pod własną marką, ale projektują również kolekcje ubrań, akcesoriów i perfum dla znanych firm, również popularnych (L'Oreal, De Bijenkorf, Svarovski, Samsonite, H&M). 








Aktualna holenderska królowa, żona króla Willema-Alexandra. Osiągnęła popularność większą niż teściowa, była królowa Beatrix. Z pochodzenia Argentynka, absolwentka studiów ekonomicznych. Księcia Willema-Alexandra poznała podobno w Hiszpanii. Początki ich związku nie były łatwe: zarówno holenderskie społeczeństwo, jak i parlament nie chciały zaakceptować jej jako przyszłej małżonki następcy tronu za względu na jej związki rodzinne. Ojciec Maximy był członkiem rządu argentyńskiego za czasów dyktatury Jorge Videli. W końcu zgodę wydano, ale rodzice Maximy nie zostali zaproszeni na ślub, a ona sama przed uzyskaniem obywatelstwa musiała odbyć obowiązkowy dla imigrantów kurs integracyjny (inburgeringscursus). Od lat jest ulubioną przez Holendrów członkinią rodziny królewskiej, dziś matką 3 córek, z których najstarsza Catharina-Amalia zostanie w przyszłości królową.






Tu dopadły mnie największe wątpliwości. Może jednak kogoś innego opisać, choćby Andre Kuipersa - jedynego holenderskiego astronautę? Bo niby kto to jest de Mol? I co takiego zrobił? Właściwie nic. John de Mol to jeden z największych potentatów medialnych świata. Poza Holandią słabo kojarzony z nazwiska. Ale kto nie słyszał o "Big brother" czy "The Voice of..."? Może nie jestem fanką takich programów, ale to właśnie de Mol jest autorem tych znanych i zgranych formatów telewizyjnych, a jego (była już) firma producencka Endemol ich właścicielem. A więc dzięki niemu historia zatoczyła koło: Holandia, była potęga w handlu niewolnikami, rządzi niewolnikami telewizyjnymi.

I tu pojemność posta się wyczerpuje. A jest jeszcze wielu Holendrów, którymi chwali się Holandia. I bardzo długa lista takich, których znacie na pewno, ale nigdy nie przyszłoby Wam na myśl, że mogą być Holendrami. Ale o tym może innym razem...




23 maja 2014

Wszystkie kolory Fuerteventury


Już w poprzednim poście wspomniałam, że Fuerteventura zachwyciła nas bogactwem kolorów. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam takiej różnorodności barw i ukształtowania terenu na tak małej powierzchni. Zróżnicowane jest wybrzeże i oczywiście kolor morza - ale o tym w następnym poście. Bajecznie kolorowe i zmienne jest też wnętrze wyspy. 

Podobnie jak  sąsiednia Lanzarote, której jestem wielbicielką, Fuerteventura jest wyspą pochodzenia wulkanicznego. Ale mimo pewnych podobieństw i bliskości obie wyspy znacznie się od siebie różnią.  Lanzarote jest mała i kompaktowa, bardziej jednorodna. Tam wszystko kręci się wokół wulkanu i cała wyspa jest naznaczona jego działalnością. Fuerteventura jest bardzo zróżnicowana. Typowy krajobraz wulkaniczny zaobserwowaliśmy w środkowej oraz północno-wschodniej części wyspy. Starsze wulkany w Malpais Grande (na wschód od Tuineje) są trudniej dostępne. Za to pomiędzy Lajares a Corralejo na północy łatwiej jest dotrzeć do krateru Bayuyu i pól lawy, chociaż gdzie im do tych na Lanzarote! (moich zdjęć stamtąd nigdy nie pokazywałam, ale możecie spojrzeć na przykład do Kasi). Podobno ciekawym miejscem jest Cueva del Llano - tunel lawy, w którym żyją endemiczne białe pająki. Niestety nie udało się nam go zobaczyć - podobnie jak w wypadku kilku innych atrakcji wejście zdobił napis "temporarily closed" (czyżby jednak na Fuerteventurze były jakieś sezony nieturystyczne?). W każdym razie pozostałości po aktywności wulkanicznej na Fuerteventurze nie są tak spektakularne jak na Lanzarote. Za to ciekawy jest efekt kolorystyczny - na powulkanicznych popiołach rosną białawe, seledynowe lub czerwonawe porosty i kwitnące na żółto niskie krzewinki. Oglądane z różnych stron wzniesienia mają dzięki temu zupełnie różne barwy. Ślady działalności wulkanicznej można też odnaleźć na plażach - jedna z ich po zachodniej stronie wyspy w całości pokryta jest czarnym piaskiem i żwirkiem, podobnie jak przy El Golfo na Lanzarote.



Wielkie wrażenie wywarły na nas malownicze góry. Po wschodniej i południowej stronie wyspy wznoszą się spore kamieniste stożki, przypominające nieco pokopalniane hałdy z grubym ciemnym żwirem. Miejscami są one pokryte cienką warstwą białego piasku, przywodzącego na myśl zachodnią Saharę (odległość Fuerte od brzegu Afryki to jedynie 100 km). Najwyższa góra Fuertenentury znajduje się na południowym półwyspie Jandia. Na półwyspie jest właściwie tylko jedna większa miejscowość (Morro Jable, zwana często od nazwy plaży Jandia). Reszta terenu jest prawie dziewicza - pod ochroną jako park narodowy. Niewiele tam ludzkich siedzib i brak utwardzonych dróg. Poruszać się można tylko pieszo albo terenówkami, dlatego też niewielu turystów się tam zapuszcza. Położone po zachodniej stronie plaże są dzikie i całkowicie puste. Niestety kąpiel nie wchodzi w rachubę ze względu na silne prądy. Dotyczy to zresztą większości plaż po zachodniej stronie wyspy. 




Jadąc na północ podziwialiśmy majestatyczną sylwetkę Montana Roja górującej nad dość płaską okolicą. Od strony południowej jest kolorowa, mocno obrośnięta porostami. Z kolei od północnej na  tle białych wydm wydaje się grafitowa.





Najpiękniejsze pasma górskie znajdują się w środkowej części wyspy. Można je podziwiać jadąc trasą La Pared - Pajara - Betancuria. Droga jest świetna, wije się fantastycznie po stokach. Jest kilka wspaniałych punktów widokowych, skąd łatwo podziwiać panoramę. Z każdej strony inny krajobraz: z jednej żółtawo-pomarańczowo-seledynowe wzgórza o niewielkich różnicach wysokości. Łagodne, przypominające roztopiony ser na powierzchni lasagne (porównanie autorstwa Misi). Z drugiej ostre szczyty o stożkowatym kształcie, pokryte grubym żwirem w czerwono-brązowych odcieniach. W stronę oceanu coraz bardziej szare, grafitowe. Na wybrzeżu wysokie klify, w których łatwo wyróżnić wiele warstw skalnych o rozmaitych kolorach i fakturach.














 



Jeden przejazd przez góry nam nie wystarczył. Dopiero po trzech byliśmy jako tako usatysfakcjonowani. Za każdym razem widzieliśmy coś innego. Najpiękniej było chyba pod koniec dnia, gdy słońce było już niżej. W każdym razie wrażenia bezcenne. Po prostu feeria barw! Następnym razem znajdziemy czas, żeby po tych wzniesieniach trochę powędrować kozimi ścieżkami. A w kolejnym poście pokażę Wam równie niesamowite widoki - plaże Fuerteventury.











12 maja 2014

Tipico Canario

W Holandii nie obchodzi się święta 1 maja, ale majówkę mamy jak najbardziej. A to ze względu na Koningsdag, czyli Dzień Króla (strasznie trudno mi się przyzwyczaić do tej nowej nazwy!) przypadający na 26 kwietnia. Dzięki temu początek maja oznacza szkolne ferie, które jak co roku postanowiliśmy dobrze wykorzystać. Nie jest to czas optymalny - nawet w okolicach Morza Śródziemnego jeszcze chłodnawo (o temperaturze wody nie wspomnę!), a ceny wysokie  i o bilety samolotowe niełatwo, bo pół Europy świętuje. Ale nic to - udało się!  Spędziliśmy wspaniały tydzień na Fuerteventurze.




Wybór Wysp Kanaryjskich o tej porze roku narzuca się sam. To jedno z niewielu miejsc w niewielkiej odległości, gdzie możemy liczyć na (w miarę) ciepłą wodę w morzu i słońce każdego dnia. Czyli wspaniałe warunki na wakacje z dziećmi - o ile wierzymy, że nie będą marudzić z powodu piasku w buzi i oczach - na Kanarach wiatr bywa powalający. Dlaczego Fuerteventura? No, cóż, Teneryfa i Gran Canaria jakoś dla nas za bardzo tłoczne, a na Lanzarote już byliśmy. I zachwyciliśmy się totalnie po dokładnym spenetrowaniu wyspy. Krajobrazy wręcz księżycowe... Po prostu szaleństwo. Tęsknimy ciągle jeszcze, ale postanowiliśmy powrócić dopiero, gdy wspomnienie trochę zbledną. A że Fuerte jest o mały rzut beretem stamtąd (koło 20 kilometrów) i nawet pewne odpryski Lanzarote są na niej podobno widoczne, zignorowaliśmy komentarze doświadczonych urlopowiczów twierdzących, że ta wyspa jest brzydka, pełna kamieni i zupełnie nieciekawa. Że stanowi raj wyłącznie dla miłośników (kite)surfingu, a reszcie pozostaje wyłącznie plażowanie - plaże mają raczej wysokie notowania. I nie pomyliliśmy się. Fuerteventura okazała się fascynującym miejscem. Oferującym widoki zupełnie wyjątkowe, bajecznie kolorowe i zaskakująco różnorodne. A więc tylko odrobina wysiłku - należy wytoczyć się zza hotelowego baru, zdobyć się na wysiłek wynajęcia samochodu i ... hulaj dusza, piekła nie ma! W naszym ograniczonym czasie - 6 dni to niewiele, zwłaszcza jeśli chce się trochę wykorzystać też możliwości plaży a dzieci mają swoje plany - staraliśmy się obejrzeć jak największą część wyspy. Nie było to łatwe, bo okazała się większa niż się spodziewaliśmy. Nasza kwatera znajdowała się na południowym krańcu. Na koniec północno-wschodni było koło 120 kilometrów. Dlatego chcąc chociaż pobieżnie obejrzeć odległe okolice musieliśmy zrezygnować z odwiedzenia miejsc, do których można dotrzeć wyłącznie pieszo. Wielka szkoda - mamy olbrzymi niedosyt. Za to podziwialiśmy godzinami nie tylko bardzo urocze i urozmaicone plaże, ale i niesamowite księżycowe góry, które wypełniają większą część wyspy. A dzięki przejazdom przez centrum wyspy zyskaliśmy też możliwość poczucia właściwej atmosfery. Takiej typowo kanaryjskiej, odległej od kurortów, w których prawdziwego klimatu Fuerteventury nawet ze świecą się nie znajdzie.



Wypoczynkowe miejscowości na wybrzeżu nie zachwycają. Nie ma nic bardziej typowego, ale w końcu jak bardzo mogą się różnić hotele i apartamentowce? Na pewno można pochwalić Fuerteventurę za pewną, chociaż ograniczoną, spójność zabudowy i porządek. 





Kolor wody po prostu powala i w pierwszym momencie nie chce się od niej oddalać.





Tymczasem kilka kilometrów dalej poznajemy inne, nieco mniej wygładzone oblicze wyspy: góry, góry i jeszcze raz góry, a pomiędzy nimi niewielkie, często dość zaniedbane wsi i miasteczka.












Wyjątkiem jest położona w centrum wyspy jej dawna stolica, Betancuria. Lata świetności ma dawno za sobą, ale pozostała bardzo ładna dzięki lokalizacji na stokach wysokich wzgórz i estetycznemu dopieszczeniu zabytkowych budynków. Chyba niezbyt tłumnie nawiedzana przez turystów sprawia nieco senne wrażenie - nawet poza porą sjesty.









Fuerteventura jest pełna wiatraków. Pozostało jeszcze kilkanaście starych, typowo hiszpańskich. Odrestaurowane można obejrzeć w Antigua. Pozostałe prezentują się różnie, ale często przydają uroku surowym krajobrazom.










Oprócz tradycyjnych hiszpańskich wiatraków cała wyspa jest pełna żelaznych konstrukcji kojarzących się raczej ze Środkowym Zachodem USA czy Australią. To pozostałości wiatraków służących kiedyś do pobierania wody ze studni. I rzeczywiście, zbudowano je według amerykańskich wzorów - takie rozwiązanie wprowadził jeden z mieszkańców Fuerteventury po powrocie z długiej emigracji.




Dziś wiatraki te już nie pracują. Zamiast nich w kanaryjskim krajobrazie zaczynają pojawiać się ich następcy, dobrze nam znani:




Bardzo spodobały mi się też charakterystyczne dla Fuerteventruy białe bramy przy drogach oznaczające granice gmin.





Co jeszcze charakterystycznego dla Kanarów wypatrzyliśmy podczas wyprawy? Trochę pustynnej roślinności i plantacje aloesu. Podobno te na Fuerteventurze są największe na świecie. Nie zwiedziliśmy żadnej i w ogóle wydawały się nam nieco zaniedbane.







Poza tym pod palmami mogą zaskoczyć nas zielone kanaryjskie papugi i ulubione przez dzieci wiewiórki. Można je spotkać nawet w pobliżu hoteli. Żyją sobie na wydmach, pomiędzy kamieniami i są dość dobrze oswojone. Chętnie przyjmują jedzenie od ludzi stając na tylnych łapkach. Nie wiem, czy nie grozi im otyłość, bo dostępne dla turystów są zdecydowanie przekarmiane. Co niektórzy kupują dla nich wielkie torby orzeszków. Ich nieco bardziej dzikich kuzynów widywaliśmy w górach, z dala od uczęszczanych miejsc.




W kolejnych postach pokażę Wam nieco więcej unikalnych widoków Fuerteventury.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...