10 maja 2016

Ogień i woda - wokół Islandii cz. 10


Islandzki interior bardzo nas pociągał, więc odbyliśmy jeszcze dwie całodzienne wycieczki w głąb wyspy. Właściwie w każdym wypadku mieliśmy po jednym wyraźnym celu, reszta to głównie podziwianie widoków. 





Pierwszego dnia pojechaliśmy z Reykjaviku na północ wzdłuż fiordów, aby w pobliżu Borgarnes skręcić na wschód. Wkrótce znaleźliśmy się na gorących terenach. Odwiedziliśmy wieś znaną z uprawy warzyw. Tak, jadąc do Islandii myślałam, że wszystkie warzywa i owoce na wyspie pochodzą z importu. Szybko się jednak przekonałam, że to nieprawda. We wschodniej części kraju w kilku miejscach są duże skupiska wielkich szklarni, w których rosną sobie pięknie pomidory, ogórki, marchewka i papryka. W smaku niestety nie są zachwycające, ale jednak są. Szklarnie są ogrzewane, jakże by inaczej, wodą z gorących źródeł. Tam, gdzie wylądowaliśmy biło takie właśnie źródło. A z niego wypływała cała rzeka. Nie jakiś tam maleńki strumyczek, naprawdę rzeka. O temperaturze przy źródle około 100 stopni. 







Po obejrzeniu tego ciekawego zjawiska udaliśmy się w dalszą drogę. Do niesamowitego miejsca, gdzie można zobaczyć kolejny wodospad - Hraunfossar. Nie jest jakiś wysoki, ani nie niesie dużo wody. Za to ma 2 bardzo wyjątkowe cechy. Po pierwsze niesamowitą barwę wody: intensywnie szmaragdową, odpowiednią raczej dla miejsc o zgoła innym klimacie. Po drugie: woda ta nie pochodzi z żadnej rzeki. Po prostu wypływa ze skał tworzących niewielkie urwisko na skraju wielkiego pola lawy. Magiczne miejsce.










Dalej chcieliśmy obejrzeć tunel w lawie. Niestety nie za bardzo mogliśmy go znaleźć. A kiedy już trafiliśmy, okazało się, że dostać się do niego można tylko w towarzystwie prywatnego właściciela, którego szukać należy w jego domu, parę kilometrów niżej. Zrezygnowaliśmy. Pochodziliśmy po lawie, w której jest całą masa większych i mniejszych szczelin. 





I pojechaliśmy dalej, by przed nocą przedrzeć się przez pasmo gór Kaldidalur i zjechać po przeciwnej stronie. Okolica prawie bezludna. Ale na pierwszych kilometrach szlaku napotkaliśmy liczne osobowe auta, które zdążały do pobliskiego lodowca Langjokull. Oczywiście droga była szutrowa i obowiązywał zakaz wjazdu dla osobówek. Ale najwyraźniej mało kto się przejmował. Dalej było już pusto. 







Tylko góry i my. Oraz wielka burza z gradem, której centrum nagle znalazło się nad nami. Na tej wielkiej kamiennej pustyni robiła naprawdę piorunujące (!) wrażenie. Naprawdę cieszyliśmy się, że bezpiecznie siedzimy w aucie. Zapuścić się tam pieszo w takich warunkach byłoby przeżyciem ekstremalnym. I chyba mało komu się to zdarza. Wprawdzie czytałam relacje takich śmiałków, ale osobiście ich nie spotkałam. Za to odkryliśmy 2 schroniska, o ile tak można je nazwać - takie kontenery zaopatrzone w jakieś posłania, coś do zjedzenia i sprzęt ratowniczy pozwalają jakoś przenocować w razie burzy (śnieżnej). Nasza burza przeminęła równie szybko, jak się nadeszła. A zaraz potem nad górami pojawiła się tęcza. 







Zachęceni kolejnym sukcesem w interiorze poświęciliśmy jeszcze jeden dzień na podobną eskapadę - Kjolur. Tym razem w sumie prawie 10 godzin w samochodzie dla dwóch w kultowym miejscu słynącym z mini gejzerków - Hveravellir. 







A więc pole geotermalne w głębi lądu, otoczone górami, lodowcami i wielkimi polami lawy. Ciekawe kształty i niesamowite kolory bąbli, kociołków i "wulkaników" przesądzają o atrakcyjności tego miejsca. Każdy z nich jest zupełnie inny - takiej różnorodności nie można zobaczyć na żadnym innym polu geotermalnym. 












Dodać można jeszcze możliwość kąpieli w oczku stworzonym przy gorącym źródle i szlaki turystyczne po lawie z wieloma parującymi szczelinami. Para ścieląc się nad polem z górami na horyzoncie tworzy bajkową atmosferę. 








Ale trudność dotarcia do tego miejsca sprawia, że mam dość mieszane odczucia co do jego polecania. Można tu dojechać drogą F35 albo od południa z okolic Geysir i Gulfoss, albo od północy skręcając z jedynki. Podobno ta część drogi jest lepsza. Jeżdżą nawet autobusy z Akureyri. Moim zdaniem jest to jednak miejsce nieco przereklamowane - albo ja miałam po prostu takie odczucia odwiedzając je w przedostatnim dniu wakacji, wyczerpana wcześniejszymi wrażeniami. W każdym razie wrażenia nie do końca zrekompensowały mi długą i męczącą jazdę z prędkością około 30 km/h z atrakcjami typu rzeczki, kałuże i dużo dużo pyłu, który ostatecznie zmatowił lakier. Ale mój mąż był z kolei zachwycony, podobnie jak nasz wcześniejszy gospodarz, który bardzo zachęcał nas do tej wycieczki - widocznie Kjolur jest dla facetów.

I to już w zasadzie koniec mojej przydługiej relacji z Islandii. Oczywiście nie omieszkaliśmy też spędzić dnia w Reykjaviku - małym, ale jednak wielkomiejskim, pełnym życia o każdej porze dnia i nocy, miłych knajpek, oryginalnych galerii, ale tym nie będę Was już zanudzać. 






 Jedno jest pewne - jeśli tylko będę mieć jeszcze taką możliwość, do Islandii wrócę na pewno. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...